Kreta, Rethymno
buszujemy po uliczkach
3 października; 2 635 przebytych kilometrów
Jedziemy do Rethumno. Wtedy nie było czasu, żeby to miasto zwiedzić, a niektórzy piszą, że jest najładniejsze na Krecie.
Po drodze mamy jakiś korek, który wygląda na spory. Ale dalej nic nie widać, bo same zakręty. Po kilku minutach mam dość i chcę zawrócić. Da się to objechać górami, a przy okazji jeszcze coś byśmy zobaczyli. Reszta nie chce, więc spędzamy w korku jakieś 40 minut. Na końcu z boku stoi autokar z rozbitą przednią szybą. Na szczęście jedziemy dalej.
Mieliśmy wjechać do Bali :) ale przegapiliśmy drogowskaz.
W końcu Rethymno. Zanim zaczniemy zwiedzać, trzeba przebić się przez korki, dość spore. I jakimś cudem zaparkować. A nie jest to łatwe, bo nigdzie nie ma miejsca.
W końcu zjeżdżamy na nabrzeże. Jest duży płatny parking, przecież na pięć osób nie może dużo kosztować. Ale nie, jedziemy dalej. W końcu jakaś dziura się znalazła. Niby jakiś zakaz jest, ale auta stoją na całej długości, więc i my zostawiamy tu Micrę.
Trochę się rozpadało, więc idziemy na kawę do jakiejś knajpki naprzeciwko. Chcę w końcu spróbować frape (3 euro).
Niestety pan kelner jest miły do czasu, aż dowiaduje się, że chcemy tylko kawę i nie chcemy jeść (choć mówiłam to na początku, jak nas usilnie zapraszał). Jest nawet z lekka zdegustowany jak się zdaje. Tego zresztą doświadczamy tu na każdym kroku i powoli już mam tego szczerze dość. Bo wiem, że to, że są mili i się do mnie uśmiechają jest od początku do końca fałszywe. Po prostu póki jest szansa, że na tobie zarobią to są mili, a jak się okazuje, że nie, to momentalnie wyraz twarzy się zmienia i olewają cię kompletnie. Okropieństwo!
Niestety taka jest rzeczywistość, że stołowanie się w knajpach nie jest na przecietną polską kieszeń. Smutne, ale prawdziwe. A widać ogromną różnicę w traktowaniu klilentów, którzy zamawiają więcej. Przykre to.
Inna rzecz, że co do jakości jedzenia w owych typowo 'turystycznych' tavernach miałabym duże zastrzeżenia. Naprawdę ciężko jest tu tak na szybko znaleźć coś sensownego. Mieszkańców nie widać w knajpach w ogóle, gdzie oni się chowają swoją drogą?!
Wróćmy do knajpy. Kelner przynosi nam wodę. Dwie szklanki na cztery kawy (powinny być trzy, bo do mojej frape się nie podaje). Mały szczegół. W dodatku jedna ze szklanek jest brudna, a druga ma odciśnięte czyjeś usta!!! Wygląda, jakby podał nam wodę, którą przed chwilą zabrał ze stolika po poprzednich klientach! Brrrrr.
Na szczęście przestaje padać, więc możemy się zagłębić w wąskie uliczki. Mają rację ci, co piszą, że miasto jest przepiękne. Bo jest. Wciąż pstrykamy fotki. I buszujemy po sklepach. A sklepy ciągną się bez końca. Rzeczy w sklepach (pomijając chińskie badziewie, którego nie jest tak dużo) są super. Pamiątki, przyprawy, ceramika, drewno, biżuteria, ciuchy i wiele takich, jakich nie ma gdzie indziej. Zakupowy raj! Jeśli ktoś szuka ładnych pamiątek, to warto się tu wybrać.
O ciuchach, które znalazłam napiszę tylko, że kusiły mnie bardzo, bo były soczyście kolorowe i bardzo wesołe, pasowałyby do mnie, no ale ceny... miniówa za 26 euro to jednak nie dla mnie :(
Jest i piekarnia, w której można kupić prawdziwe cudeńka, jak zwierzątka z ciasta. Śliczne!
W końcu idziemy coś zjeść. Znów pita gyros. Ja tam mogę to jeść codziennie, pycha!
Wchodzimy na pobliską górkę, okazuje się, że to forteca, w której byliśmy poprzednio.
Złazimy na dół, Asia idzie coś zjeść, a my znów zagłębiamy się w uliczki. I znajdujemy mały stary port z latarnią morską :) Pięknie tu. Szkoda, że nie można zostać nieco dłużej, no ale umówiliśmy się z Asią za pół godziny.
Wchodzimy do pobliskiego kościółka. Siadamy na chwilę w ciszy i spokoju. W tle gra muzyka klasyczna. Super.
Po drodze próbujemy lodów z własnej pracowni. Są pyszne! Prawi jak włoskie :)
Wracamy jeszcze na chwilę do knajpki z gyrosem, bo Asia zostawiła siatkę z zakupami. Jest.
Powoli kierujemy się już w stronę auta. A w aucie niemiła niespodzianka. Karteczka za wycieraczką z mandatem. Reszta aut poznikała. Na kartce nic się nie można doczytać, bo po grecku. Ale jest niepokojąca ósemka z trzema zerami. Nie ma przy tym waluty, ani nic, wpisane długopisem, przecinka też żadnego nie ma ;)
Zaczepiam jakąś parę, oni też niewiele z tego wiedzą, mówią, że 8000 to za dużo, nawet 800 to za dużo jak na taki mandat. Że bardziej to wygląda na 80,00. I że możemy iść na policję i zapytać, bo jak zapłacimy w ciągu dziesięciu dni, to mamy połowę zniżki, hehehe. Hmm, trochę mnie to martwi i psuje humor, ale prawie jednogłośnie postanawiamy to olać. I tak nie mamy już czasu ani kasy. A jak przyjdzie do PL to się będziemy martwić.